przy saganku gorącej herbaty mijają mnie ludzie, łabędzie i miasta. wieje wiatr od morza. wolałabym jednak, żebyście nie odchodzili.
karmię was śliwkowym plackiem, bo jesteście głodni i dawno nie spaliście. jeśli chcecie, umoszczę wam posłanie w domku gościnnym, napalę w kominku, podam koc pachnący sianem.
chciałabym was słuchać, patrzeć jak poruszacie ustami, jak zwilżacie wargi, mrużycie oczy. niektórzy z was mają bruzdy między brwiami; widzę, że się martwicie.
a przecież nic się nie zmienia. nikt nie umiera. nikt nie idzie do nieba. pozostajecie wszyscy schowani w moim domu. stajecie się podobni do kozy sąsiadki, do trawy na pobliskim pastwisku, czasami odnajduję was w zapachu lepkiego lata. pamiętam wszystkie wypowiedziane słowa, obietnice i nie w pełni sformułowane myśli. jestem przekonana o życzliwości waszego uśmiechu i wyrwana ze snu odtworzę precyzyjnie strukturę miłości do każdego z was.
tymczasem w sali tronowej pusto. wydawało mi się, że nie wyraziłam na to zgody, a jednak rozbiegliście się. w drobny mak.
lub w proch.